Prosta diagnoza, ale trudne poszukiwanie rozwiązania. Czy Apple mogłoby uporać się z przeciążeniem informacyjnym? Jak rozwiązać problem zalewających nas usług, aplikacji i powiadomień?

Pozornie błahy problem, o którym właśnie czytasz, jest emanacją większego zjawiska, z którym społeczeństwa informacyjne zmagają się od dłuższego czasu. Chodzi tu o przeciążenie informacyjne; pojęcie skonstruowane na początku lat 70. ubiegłego wieku, dziś wydaje się wręcz niewłaściwe dla czasów raczkującej kolorowej telewizji, epoki radia i druku, przynajmniej w porównaniu z obecnym stanem.

Problem, który chcę opisać, pojawił się u mnie, kiedy liczyłem, ile aplikacji mam zainstalowanych na telefonie. Polecam to zrobić każdemu, kto uważa, że problem przeciążania nas informacjami przez smartfony jest wymyślony. Po kilkukrotnym przeliczeniu musiałem się zmierzyć z brutalną prawdą, na wszystkich ekranach głównych mojego iPhone’a doliczyłem się 168 ikonek. Podaję wszystkie, bo roztrząsanie, czy aplikacja Telefon to aplikacja, nie ma sensu. Niech każdy odejmie sobie z tej liczby tyle funkcjonalności współczesnej komórki, ile chce.

Większy zawód przeżyłem, gdy po odinstalowaniu aplikacji, których już naprawdę nie używam, zostało mi ich wciąż 126. No ale cóż, jestem geekiem, korzystam z wielu usług, wielu platform, moja praca też wymaga dodatkowego oprogramowania, trzeba się z tym pogodzić. Postanowiłem zatem przeliczyć aplikacje w telefonach moich najbliższych, głównie tych, którzy z dobrodziejstwami nowych technologii mają wciąż problemy. Tym większe było moje zdziwienie, gdy u senioralnej części rodziny znajdowałem po 80 - 100 ikonek na pulpitach. Czemu tak się dzieje?

Przyjrzyjmy się zawartości. Trzy aplikacje banków, w których mam konta, Wallet, 14 sklepów internetowych, z których regularnie coś zamawiam. Regularnie, czyli minimum raz w roku. Skasowałbym przecież kilka z nich, ale wiem, że w przeciągu kilku miesięcy znów będę ich szukać w App Store. Mógłbym tu wymieniać dalej, dziewięć aplikacji biurowych, bo raz dostanę plik z Pages, raz arkusz w Excelu, a raz prezentację w formacie aplikacji od Google; kilkanaście aplikacji z informacjami z kraju i ze świata; cztery różne edytory zdjęć i grafik, bo każdy z nich ma coś, czego innemu brakuje. O komunikatorach, social mediach, punktach lojalnościowych nie wspomnę. W telefonie szukam ich zawsze przez Spotlight, bo zapamiętanie, gdzie się je ukryło, graniczy z cudem.

Problem zatem jest, i to spory, bo pisze o tym człowiek, dla którego nowe technologie to pasja, a nie udręka związana z postępem cywilizacyjnym. Postawmy się więc na miejscu naszych mam, babć, wujków i innych osób, które też chciałyby, aby elektronika ułatwiała im życie, ale jednocześnie nie prowadziła do szumu informacyjnego.

Tak dotarliśmy do głównego problemu, jaki przynosi przeładowanie informacyjne. Proporcja użytecznych informacji do zbędnych komunikatów jest, mówiąc delikatnie, zaburzona. Oznacza to, że aby otrzymać jeden wartościowy dla mnie komunikat, muszę zapoznać się z kilkunastoma zbędnymi ofertami, powiadomieniami, komunikatami o zmianie regulaminów itd. Im większa jest dysproporcja między wskaźnikiem szumów a informacji, tym większe zagrożenie, że wartościowych komunikatów nigdy nie odnajdziemy.

Tylko co to ma wspólnego z Apple? Przecież ciężko obwiniać jedną firmę technologiczną za postęp całej branży, nawet jeśli ten postęp przynosi pewne niedogodności. To oczywiste. Można by nawet bronić Apple, że App Store jest inaczej zarządzany niż Google Play i nie trafiają tam zupełnie bezwartościowe aplikacje, a Apple swoimi restrykcjami wymusza na programistach nie tylko użyteczność, ale także wysoką jakość interfejsu czy intuicyjność i względną prostotę. Winę Apple za przeciążenie informacyjne można zatem rozpatrywać dwojako.

Przede wszystkim jako bezpośredniego sprawcę tego stanu rzeczy. Wprawdzie premiery App Store i Google Play (wtedy Android Market) różni zaledwie kilka miesięcy, co oznacza, że bliźniacze rozwiązania pojawiłyby się na rynku niezależnie od siebie w podobnym czasie, ale oficjalnie to Apple zrewolucjonizowało urządzenia mobilne, wprowadzając jako pierwsze na rynek sklep z aplikacjami mobilnymi. Oczywiście potencjał takiego rozwiązania był stopniowo odkrywany. Początkowo była to ciekawostka, która pozwalała nam zainstalować proste gry i kilka aplikacji stworzone przez duże koncerny, współpracujące często z Apple (np. aplikacja CNN). Rozwój obu platform z aplikacjami przyniósł ich komercjalizację, a zachęcani wysokimi zyskami deweloperzy tworzyli kolejne funkcje bazujące na opłacie za program, mikropłatnościach wewnątrz aplikacji lub na zyskach z wyświetlanych w nich reklam. Rozwój przyniósł także rozpowszechnienie wiedzy o programowaniu, na tym Apple szczególnie się skupia, widać to po każdym WWDC i po programie Everyone Can Code. Względnie powszechna wiedza o programowaniu doprowadziła z kolei do wyraźnie widocznego dziś zjawiska, które najprościej można określić jako „każdy, kto chce, może mieć aplikację”.

Właśnie to zjawisko jest drugim końcem kija, którym zwykły użytkownik smartfona codziennie dostaje razy, próbując przebić się przez szumy informacyjne. Niczym nieskrępowana „płodność” deweloperów prowadzi do coraz bardziej wyraźnego zagubienia wszystkich, którzy ze smartfonów korzystają. Tu z punktu widzenia wolnorynkowego podejścia można by powiedzieć, że to sytuacja naturalna i skoro jest popyt, to jest też podaż. Jednak gdyby rozważyć model regulacji tego rynku, który co ciekawe i tak jest w pełni zależny od gigantycznego koncernu, można by dojść do wniosku, że stopniowa i możliwie delikatna forma regulacji problemu nadmiaru aplikacji mogłaby przynieść pozytywne skutki. Czemu? Długotrwałe funkcjonowanie w nadmiernym przeciążeniu informacyjnym prowadzi do wypalenia jednostki. Jej motywacja do codziennego mierzenia się z tym problemem spada i dochodzi do punktu krytycznego, gdzie w wyniku frustracji zaprzestaje ona prób. Przekładając to na opisywany przykład, istnieje zagrożenie, że dalszy niepohamowany rozwój tej branży i dalsze wymuszanie na konsumentach życia w szumie setek aplikacji doprowadzi do ich całkowitej rezygnacji z korzystania z części z nich. Na przykład zawiedzeni nadmiarem reklam i ofert przestaniemy korzystać z aplikacji dyskontów, stacji benzynowych, galerii handlowych itd. Rezygnując z często atrakcyjnych promocji, zdecydujemy się zrobić zakupy analogowo lub bez logowania się na stronie, bez podawania swojego prawdziwego adresu e-mail itd.

Jaką interwencję mogłoby Apple podjąć? Korzystne dla użytkowników byłoby grupowanie funkcjonalności w ramach własnych usług. Dobrym przykładem jest tutaj Wallet, który pozwala nam zbierać nasze karty płatnicze w jednym miejscu. Chętnie widziałbym podobnie szerokie wsparcie dla kart lojalnościowych, jakie wprowadziło Google. Karty programów z polskich dyskontów, stacji benzynowych, handlowych czy kawiarnii pojawiają się w Wallet naprawdę okazjonalnie, a i to wiąże się z zainstalowaniem aplikacji. Rozbudowa Apple Wallet o informacje o programach promocyjnych pozwalałaby uniknąć instalowania wielu zbędnych aplikacji.

Równie pomocne może się okazać Apple TV, które ma być agregatorem treści produkowanych także przez zewnętrznych dostawców takich jak HBO. Na pomysł oczywiście obraził się Netflix, ale istnieje cień szansy, że polskie platformy już takie zawzięte nie będą.

Tu pomoc Apple się kończy. Apple Arcade nie będzie aplikacją, wewnątrz której będzie można instalować gry. Pakiet aplikacji biurowych, choć obsługuje formaty innych usług, nie wspiera ich systemu współpracy. Zresztą Pages, Numbers i Keynote mogłyby spokojnie być skumulowane w jednej aplikacji, na przykład wbudowanej w aplikację Pliki.

Nie tylko ilość aplikacji stanowi problem. Ważne jest też, w jaki sposób i jak często próbują się z nami komunikować. Apple pozwala na zarządzanie powiadomieniami w sposób dość szczegółowy. Można wybrać, gdzie alerty będą się pojawiać, w jakiej formie i czy mogą wydawać dźwięki i wibracje. Wciąż jednak brakuje automatyzacji tego procesu. Jako świadomy użytkownik wiem, że pół godziny konfiguracji wszystkich aplikacji opłaci się. I tak dostaję dużo powiadomień, które mnie nie interesują. Przydałaby się jednak możliwość zarządzania powiadomieniami przez sztuczną inteligencję. Tak jak Face ID z czasem coraz lepiej rozpoznaje naszą twarz dzięki uczeniu maszynowemu, tak powiadomienia mogłyby być wyciszane po kilku czy kilkunastokrotnym skasowaniu wiadomości o podobnej treści. iPhone, Mac czy iPad mógłby samodzielnie analizować treść i rozpoznawać użyteczność takiej informacji. Dzięki temu, gdybyśmy wybierali się do galerii handlowej po uprzednim szukaniu informacji o nowych słuchawkach, zarządzający powiadomieniami algorytm mógłby wydać alert o promocji. Jasne jest, że gdy jedziemy na wakacje lub spieszymy się do pracy, takie powiadomienia byłyby blokowane lub dostarczane po cichu.

Takie zmiany byłyby korzystne dla większości użytkowników, ale czy byłyby w interesie Apple? Wydaje się, że tak. Android od dawna broni się lepszą agregacją powiadomień, a to, jak bardzo irytuje nas smartfon, wpływa na późniejszy wybór przy półce sklepowej. Apple doskonale o tym wie, dzięki swojej pozycji potrafi postawić się wielkim koncernom. Emanacją takiego zachowania było ostatnie WWDC, na którym Apple pokazało Sign with Apple i ograniczyło dostęp do lokalizacji. To właśnie komfort i bezpieczeństwo użytkowania czyni z Apple „to Apple”. Czas zająć się nie tylko komfortem dostępu do informacji, ale także higieną życia w świecie powiadomień.

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 4/2019

Pobierz MyApple Magazyn nr 4/2019