Gdy pod koniec 2018 roku pisałem tekst o potrzebnych zmianach w iOS, traktowałem to jak listę życzeń, która z rzeczywistością może mieć bardzo mało wspólnego. To prawdopodobnie ostatnie wydanie magazynu przed WWDC 2019 i wszystkie doniesienia medialne wskazują jasno: to będzie rok iOS i to będzie rok iPada. Jakich zmian w rzeczywistości potrzebuje tablet Apple? Czy iPad to faktycznie komputer? Czy warto go kupić w 2019 roku?

Przyszłość iPada wydaje się coraz bardziej obiecująca. Pamiętajmy jednak, że nie zawsze tak było. Po kilku latach świetności, kiedy Apple wypuściło pierwszą generację, iPada 2 i jego następcę z ekranem Retina, przyszły lata solidnej stagnacji technologicznej, ale także słabnące wyniki sprzedaży. Sam też straciłem wiarę w iPada i swoją ostatnią prywatną sztukę sprzedałem w 2016 roku, bo uznałem, że MacBook lepiej nadaje się na studia, a w domu praktycznie już z niego nie korzystam. Nie oznacza to oczywiście, że straciłem kontakt z tymi urządzeniami. Były nawet dostępne na mojej uczelni do pracy na niektórych zajęciach. Na pozbycie się iPada wpłynęła głównie jego funkcjonalność, która znacznie różni się od funkcjonalności komputera, ale nie przewyższała w żadnym stopniu mojego iPhone’a. Kilka lat temu tablety kojarzyły się już tylko ze sprzętem dla małych dzieci, których potrzeby nie wykraczają poza proste gry i bajki z serwisów VOD.

W tym samym czasie Apple mierzyło się z presją konsumentów, którzy oczekiwali dotykowego MacBooka na wzór Surface’a lub Asus Transformera. Hybrydy bardzo się wtedy popularyzowały, ale Apple wykazało się konserwatyzmem. Takie urządzenia były zazwyczaj bardzo drogie (np. Surface) albo tanie i wyraźnie zacofane technologicznie. Największe politowanie wzbudzały we mnie urządzenia, które miały preinstalowanego Windowsa i Androida, aby mogły działać jako tablet i komputer, choć tak naprawdę w żadnym z tych trybów nie dało się ich płynnie używać, nawet do przeglądania sieci i edytorów tekstowych. Właśnie w takich czasach przyszło pojawić się na świecie iPadowi Pro. Pod koniec 2015 roku zaprezentowano niespełna 13-calowy tablet z procesorem A9X i możliwością obsługi przez Apple Pencil. Choć była to potężna maszyna, która w benchmarkach wypada podobnie co zeszłoroczny iPad, Apple zapomniało o systemie, który wciąż był powiększoną wersją iOS, znaną z wcześniejszych edycji iPada, a te przecież też niewiele różniły się od iOS znanego z iPhone’a. Pod względem software’u to po prostu wciąż był 13-calowy telefon z wyjątkową jak na Apple możliwością korzystania z dwóch aplikacji jednocześnie i obsługą stylusa.

To właśnie nowe peryferia pozwalają patrzeć na iPada jak na coraz bardziej udaną protezę komputera. Dziś do wszystkich sprzedawanych iPadów możemy dokupić Apple Pencil i klawiaturę podłączaną przez Bluetooth lub Smart Connector. Czyni to nawet z najtańszego iPada 2018 urządzenie, którym spokojnie obsłużymy pocztę e-mail, popracujemy w Safari, edytorach tekstu, czy przygotujemy prezentację w Keynote lub PowerPoincie. Ta tendencja jest przez Apple świadomie i skutecznie umacniana. Zeszłoroczny iPad Pro dostał złącze USB-C z możliwością zgrywania zdjęć z nośników pamięci, zapowiedziano pełną wersję Photoshopa, która pozwoli pracować grafikom bezpośrednio na wyświetlanym obiekcie. To wielka zaleta w porównaniu z podłączanymi do komputerów tabletami graficznymi. Ostatecznym głosem firmy była prezentacja tabletu z innymi komputerami na październikowym wydarzeniu. To symbolika, ale Apple nigdy się jej nie wyrzekało.

Początków myślenia o iPadzie jak o jednym z komputerów można doszukiwać się już w samej premierze urządzenia. Kiedy Steve Jobs pokazał w 2010 roku nowe dziecko firmy, nie bez powodu wrzucił garść szpilek w bardzo obiecujący wtedy rynek netbooków. Dziś większość konsumentów nawet nie pamięta, że takie urządzenia kiedyś masowo kupowaliśmy. Tanie, brzydkie, nietrwałe i ograniczone pseudo komputery, często pracowały na już wtedy wymierającym Windowsie XP. iPad miał konkurować z tymi produktami i faktycznie rynek tabletów zmiótł z powierzchni netbooki w zaledwie kilka miesięcy. Pamiętajmy jednak, że podstawową różnicą miał być właśnie lekki i ultrapłynny system mobilny, na jakim iPad pracował. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że taka droga była słuszna, bo to rynek mobilnych urządzeń gonił technologicznie bardziej sprawny rynek komputerów osobistych. Inną drogę przyjął Microsoft, który zamiast rozwijać sprzęty mobilne, by dogoniły technologicznie komputery, postanowił ograniczać możliwości software’u na potrzeby swoich pierwszych hybryd. Tak działał chociażby Windows RT, który był ograniczoną wersją „Ósemki”, stworzoną na potrzeby Surface’a RT. W tamtych czasach hardware’owi Microsoftu raczej nie wróżono sukcesu. Dopiero pełna wersja Windowsa 10 i znaczne wzmocnienie parametrów dały kolejnym generacjom Surface’a dobrą opinię.

Mamy jednak 2019 rok i doczekaliśmy czasów, kiedy najnowsze iPady dorównują wydajnością komputerom osobistym. W przypadku linii Pro można nawet mówić o przegonieniu. W benchmarkach nowy iPad Pro prawie dubluje MacBooki Pro z 2015 roku w podstawowej konfiguracji. A więc już jedynie oprogramowanie dzieli nas od zrównania funkcjonalności tabletów z komputerami. Temu problemowi zaradzić ma iOS 13. Czy tak się stanie? Widzę na to ogromną szansę. Analizując pojawiające się ostatnio informacje, możemy spodziewać się przede wszystkim nowego lub znacznie usprawnionego eksploratora plików. W kilku zagranicznych artykułach padła nawet nazwa „Finder”, co mnie niezwykle cieszy, bo takie przewidywania snułem jeszcze w zeszłym roku. Bez względu na to, jaką nazwę ta funkcjonalność przyjmie, ważniejsze jest, czym będzie mogła się pochwalić. Przede wszystkim potrzebna jest możliwość swobodnego katalogowania własnych treści w pamięci urządzenia. Mowa tu o możliwości wygodniejszego tworzenia folderów, tagowania, zaznaczania i przenoszenia plików. Oczekiwaną funkcją byłoby wsparcie dla Handoff i pełna obsługa zewnętrznych nośników pamięci. Takie zmiany pozwoliłyby cieszyć się tym, co już posiada aplikacja Pliki. A ją trzeba pochwalić przede wszystkim za bezpieczeństwo. Jest przestrzenią, której nie zintegrowano bezpośrednio z systemem operacyjnym, przez co ewentualne szkodliwe oprogramowanie nie ma możliwości ingerencji w pracę iPada lub iPhone’a. Kolejnym wielkim plusem jest natywna synchronizacja z chmurami, takimi jak dysk Google. Za taką funkcjonalność nie pogniewałbym się nawet na moim MacBooku.

Wygodny i rozbudowany eksplorator plików powinien iść w parze z nowym interfejsem iOS, który umożliwiałby swobodną obsługę okien aplikacji, także okien tych samych programów obok siebie. Przestrzeń ekranu głównego, jaką posiadają iPady, aż prosi się o coś więcej niż stała siatka ikon. Do obsługi rozbudowanego systemu potrzebujemy nowych peryferiów. Bardzo ucieszyły mnie pierwsze informacje o wsparciu myszy i trackpadów, także tych od innych niż Apple producentów. Pojawiły się również informacje, że Apple może planować wprowadzenie Smart Keyboard Folio z wbudowanym touchpadem. Wszakże, aby iPad zastąpił nam komputer, czasem po prostu musi nim być.

Tu rodzi się moja obawa. O ile jestem w stanie uwierzyć, że te wszystkie nowości pojawią się w czerwcu na iPadach Pro, o tyle mam spore wątpliwości, czy Apple będzie chciało dzielić się radością rozbudowanego systemu z posiadaczami iPada Air, iPada mini, a już tym bardziej z posiadaczami najtańszej wersji tabletu. Pamiętajmy, że „edukacyjny” iPad już teraz ma ograniczony multitasking do maksymalnie dwóch aktywnych aplikacji. Przy uruchomieniu trzeciego programu w formie wiszącego okienka, pozostałe dwa wygaszają się. Dlatego, jeśli dziś zastanawiasz się nad iPadem i widzisz w nim urządzenie, które mogłoby z czasem zastąpić Ci komputer, wstrzymaj się. O ile wierzę w znaczące zmiany w oprogramowaniu iPada Pro, o tyle jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, kiedy Apple, wydzielając tę serię, potraktuje pozostałych użytkowników po macoszemu.

Nawet gdyby tylko iPad Pro miał doczekać się takich zmian, uważam, że jest to urządzenie warte rozważenia. Przypomnijmy sobie, że do iOS ma zawitać także ciemny motyw, czy odświeżony Mail. iPada Pro kupimy za 3799 złotych. Do tego potrzebujemy Apple Pencil i klawiatury. Ten pierwszy kosztuje 599 złotych, a Smart Keyboard Folio to jeszcze bardziej abstrakcyjny wydatek w postaci 849 złotych. Dlatego zamiast oryginalnej klawiatury Apple doliczę sobie Logitech Smart Keyboard Folio, które jest ponad 300 zł tańsze, ma standardowe, „klikające” klawisze i jest trwalsze od niszczących się klawiatur pokrytych miękkim materiałem. Jego minusem jest konieczność ładowania, bo wykorzystuje Bluetooth do komunikacji z iPadem. Za 4917 złotych otrzymujemy zatem urządzenie, które mogłoby oferować perfekcyjną wydajność, cały dzień pracy na baterii i wsparcie dla profesjonalnych aplikacji, takich jak Photoshop i (mam nadzieję) FinalCut Pro. Jeśli taki iPad obsługiwałby zewnętrzne dyski i karty pamięci oraz peryferia, miałby rozbudowany eksplorator plików i wygodny interfejs, to czego by mu brakowało w porównaniu z 12-calowym MacBookiem, który jest droższy o prawie 1600 złotych, czy w zestawieniu z MacBookiem Air droższym o przeszło 1000 złotych? A nawet gdyby te urządzenia były w podobnych cenach, zastanówmy się, co zyskujemy przy wyborze iPada? Do dobrze wyposażonego komputera dostajemy przecież wszystkie funkcjonalności iPada, który jest po stokroć lepszym rozwiązaniem od MacBooka, gdy czytamy książkę lub gazetę, przeglądamy social media czy chcemy pograć w gry.

Być może to nadmierny optymizm, ale gdyby tak wyglądała przyszłość iPada, moim zmartwieniem byłby los MacBooków, które przez ostatnie lata straciły wiele przywilejów komputera. Straciliśmy już możliwość wymiany podzespołów, takich jak dyski czy pamięć RAM. Straciliśmy możliwość samodzielnej wymiany baterii, chyba że mamy w domu podręczny zestaw majsterkowicza i odwagę, by samodzielnie rozkręcać komputer za często kilkanaście tysięcy złotych. Straciliśmy wreszcie wszystkie porty, które zwłaszcza z MacBooka Pro czyniły urządzenie uniwersalne i kompletne w każdych okolicznościach. Co prawda USB-C i Thunderbolt 3 to fantastyczne złącze przyszłości, genialne w swojej uniwersalności. Szkoda jednak, że era USB-C wciąż nie nastała w pełni. Kto nie rozumie, niech spróbuje podłączyć iPhone’a do MacBooka kablami, które dostał w zestawie.

Pamiętajmy jednak, że jest wiele grup społecznych, które w kierunku rozbudowanych tabletów nawet nie spojrzą. Dziś trudno sobie wyobrazić profesjonalnego montażystę wideo, grafika, programistę czy muzyka, który porzuca świat PC czy Macintosha na rzecz tabletu Apple. Mimo fantastycznych zmian w iPadzie pamiętajmy, że rynek komputerów także się zmienia, a macOS jest systemem, który czyni z Apple unikatową firmę w porównaniu z Google, Samsungiem, Huaweiem czy Xiaomi.

Czy zatem po kilku latach rozłąki wrócę do iPada? Myślę, że tak. To dokładnie to, co chciałbym zabierać do pracy, w podróż czy na miasto, kiedy nie mam potrzeby brać MacBooka, a wiem, że czeka mnie kilka ważnych zadań tego dnia. Jeśli Ty, razem ze mną, taki zakup planujesz, wstrzymajmy się do WWDC. Dziś zakup iPada to trochę kupowanie kota w worku. Opłacalność takiego zakupu możemy poznać dopiero po aktualizacji do iOS 13. Jeśli te wszystkie przywidywania były na wyrost, może się okazać, że iPad wciąż pozostanie smartfonem na sterydach. Ale jeśli Apple szczerze wierzy w przywiązanie konsumentów do Maców, może stawiać odważny krok w kierunku integracji tych dwóch urządzeń, a historia Apple jasno pokazuje: kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Cheers Apple!

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 3/2019

Pobierz MyApple Magazyn nr 3/2019