To naprawdę nie był udany rok dla Apple pod wieloma względami. Narracja sukcesu latami pokrywała się z rzeczywistością, bo firma faktycznie była liderem rynku nowych technologii. Dziś przewodnictwo, kreowanie trendów, a nawet łatka firmy, którą inni się inspirują, powoli się zaciera. Czy 2018 rok był ostatnim przed poważnym kryzysem?

Być może nie, choć dynamika rynku nowych technologii nie jest już tak gwałtowna, co mogłoby oznaczać, że maleją szanse na gwałtowne odbicie się Apple. Branża ma już kilkadziesiąt lat i nie jest już tak podatna na każdą nowość. Nawet prężnie kroczące naprzód Vivo, Xiaomi, Huawei czy Oppo przebijają się latami w świadomości konsumenckiej. Apple w tej świadomości tkwi prawdopodobnie najgłębiej, jest wciąż największym obiektem marzeń wielu klientów, a mimo to firmę czeka nieuniknione wyhamowanie. Chińskie marki i niepozbawiony kompleksów Samsung niczym wygłodniałe lwy czekają na choć drobną zadyszkę Apple.

Ten kończący się rok to jedenasty rok istnienia iPhone’a na rynku. To też jedenaście lat niekończących się wzrostów. Apple przebiło w tej materii wszystkie szklane sufity, o ile te w ogóle istniały. Pamiętajmy, że przed 2007 rokiem słowo smartphone raczej nie istniało w żadnym angielskim słowniku, tym bardziej w polskim. Czuję, że się powtarzam, bo nie pierwszy raz piszę, że rynek smarfonów czeka wreszcie kryzys. Wiem to ja, wie to Apple i wiedzą o tym pozostali producenci, którzy zdają się być lepiej przygotowani. Kryzys ten wywoła stagnacja na rynku, którą już bardzo wyraźnie widać. Jakiś czas temu pisałem na łamach serwisu, że choć liczba iPhone’ów w USA stale rośnie, to procentowo przybywa głównie iPhone’ów 6s i 7, których klienci nie chcą wymieniać. Wciąż są przecież w pełni funkcjonalne i sprawne. Niezdobytym polem dla Apple są kraje rozwijające się i biedniejsze regiony, takie jak np. Indie, Ameryka Południowa, Afryka, Wschodnia i Południowa Europa. Choć klienci, tacy jak Polacy, wciąż aspirują do posiadania iPhone’ów czy Maców, to jednak cena, stanowiąca wielokrotność ich miesięcznych zarobków, skutecznie przemawia do rozsądku masowego klienta. Uważam, że właśnie te dwa czynniki - nasycony bogaty klient ze świata zachodniego i brak oferty dla biedniejszego klienta – będą determinować istniejącą już tendencję kryzysu iPhone’ów, której początek możemy datować właśnie na 2018 rok.

Ta tendencja jest prawdziwa, w końcu nie bez powodu Apple dwukrotnie redukowało swoje zamówienia na iPhone’y XS, XS Max i XR. I mimo rzeczywistej i oczywistej porażki jestem przekonany, że prędzej czy później Apple ogłosi sukces w postaci największego zysku z iPhone’ów w historii firmy. Pudrowany i sztucznie wykreowany, bo oparty na windowaniu cen. A tych, jak wiadomo, nie da się podnosić w nieskończoność, zwłaszcza przy tak konkurencyjnej ofercie wschodnich producentów.

Apple dostaje cięgi nie tylko od Wschodu. Wojna z sukcesem Apple stała się wręcz globalną aspiracją. Były problemy z podatkami w Unii Europejskiej, przyszedł też cios ze strony Stanów Zjednoczonych i Donalda Trumpa. Wojna handlowa i nałożenie amerykańskiego cła na produkty importowane do USA uderzyły nie tylko w chiński przemysł, ale także w rodzimą firmę z Kalifornii. Czy ostateczny koszt cła weźmie na siebie Apple, czy przełoży na konsumentów, to chyba nie jest dziś najważniejsze. Istotne jest, że każdy ruch, jaki firma wykona, to straty. Albo finansowe, albo wizerunkowe. Zresztą kolejne straty.

Bo wizerunek Apple w 2018 roku znów mocno oberwał. Niszczące okazały się przede wszystkim głupie błędy i niedopracowanie. To przecież ostatnia rzecz, o jaką posądzamy najbardziej pożądaną markę świata. Był iOS 11, którego niesława rozbrzmiewała w mediach społecznościowych i branżowych portalach od końca zeszłego roku po połowę 2018 roku. Kryzys zażegnany, bo iOS 12 okazał się nieskazitelnie płynny, szybki i niezawodny (choć mało innowacyjny). Druga fala przyszła tradycyjnie wraz z premierą nowych iPhone’ów. Od czasów „antena gate” z 2010 roku w mediach tradycyjnie rozgrywa się niepisany konkurs na znalezienie słabego punktu w nowych iPhone’ach. Tym razem nie było trudno, okazało się, że iPhone’y XS i XS Max nie ładują się przy wygaszonym ekranie. Przynajmniej niektóre. Kolejna fatalna wpadka.

Z ładowaniem to Apple w ogóle ostatnio nie po drodze. Może kryzys nie jest tak spektakularny jak płonące Note’y 7 od Samsunga, ale wydaje się, że ciche anulowanie projektu AirPower - indukcyjnej ładowarki do iPhone’ów, Apple Watchy i AirPodsów – jest co najmniej żenujące. A mówimy o produkcie, który został oficjalnie zapowiedziany. Na dokładkę zostaje głupie skąpstwo i uparcie się, by do telefonów nie dodawać szybkich ładowarek. Przecież i tak latami czekaliśmy na tę technologię, płacimy po cztery, pięć, a nawet sześć czy siedem tysięcy za smartfon, który ładuje się ponad 3 godziny. Największy akumulator iPhone’a ma niespełna 3200 mAh. Androidowa konkurencja potrafi w podobnej obudowie zmieścić 4000 mAh i jeszcze dołożyć rysik (Samsung Galaxy Note 9). Pomijam fakt, że Vooc Charger od Oppo ładuje takie baterie poniżej godziny, a ładowarka jest w zestawie. I nie zgadzam się z narracją, że szybkie ładowanie niszczy baterię i w trosce o klienta trzeba mu dać wolną ładowarkę. To obłuda, gdy wydaje się telefon co roku i liczy na jego dobrą sprzedaż. Tak czy inaczej 2018 rok spędziliśmy podpięci do ładowarki. W nadziei, że w ogóle ładuje.

To rok stagnacji, błędów, początku kryzysu na rynku, ale także odcinania kuponów od własnego sukcesu. Jeśli już doszukiwać się jakiegoś przełomu w chociażby iPhone’ach, to datowałbym go na poprzedni rok. Na rynku tabletów czy komputerów w ogóle bym się go nie doszukiwał. Przeniesienie sprawdzonych technologii jak FaceID do iPada czy wreszcie odświeżony MacBook Air to nie rewolucja, to odcinanie kuponów od sukcesu, który już się odniosło. Pochwalę jedynie Apple Watcha. Odkrywam w sobie coraz większe pokłady sympatii do tego malutkiego urządzenia, bo Apple wreszcie nadało sens jego istnieniu. Series 4 jest naszym opiekunem, który już nie tylko dba o naszą kondycję czy zdrowy sen. Jest także naszym stróżem, gdy dzieje nam się krzywda. Zaalarmuje nas, gdy uzna, że możemy potrzebować kontaktu z lekarzem, a gdy coś nam się stanie i nie mamy już możliwości wezwać pomocy, zrobi to za nas. Uważam, że to przyszłość. EKG i wykrywanie upadków to początek. To wreszcie gadżet dla każdego, kto chce mieć swoje powiadomienia na ręce, portfel na nadgarstku, ale także pewność, że gdy będziemy mieć wypadek, zasłabniemy czy będziemy mieć zawał, sztuczna inteligencja uratuje nam życie. To rewolucja w myśleniu o Apple Watchu, i to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła się Apple w 2018 roku.

Co oczywiście nie oznacza, że pozostałe produkty mi się nie podobały. Sam w tym roku wymieniłem MacBooka i iPhone’a. Uważam jedynie, że są mniej lub bardziej twórczą kontynuacją tego, co już widzieliśmy. Począwszy od „edukacyjnego” iPada, przez iPhone’y, po nowe Maki i iPada Pro. Ciężko nawet mieć pretensje. Portfolio urządzeń Apple stało się bardziej spójne i trudniej znaleźć zapomniane dzieci pokroju MacBooka Air sprzed 2018 roku. Boli mnie natomiast stagnacja w systemach operacyjnych. Brak tutaj świeżego myślenia, nowego pomysłu. Hardware się zmienia, a od 2013 roku, czyli od ostatniej poważnej przebudowy, iOS zmienił się bardzo. iPad nagle stał się komputerem z klawiaturą i rysikiem. Tu sygnały były wyraźnie - wsparcie USB-C, premiera wraz z pozostałymi Macami. Gdyby tylko poszła za tym rewolucja w iOS, na którą gorąco liczę w przyszłym roku, to dzisiejsze recenzje nowego iPada wszystkie redakcje tytułowałyby „notebook’s killer”, a przynajmniej „Surface killer”. To kluczowa sprawa. Nikomu chyba nie muszę udowadniać, że to właśnie systemami Apple stoi w 2018 roku. W erze, kiedy telefony o połowę tańsze oferują hardware i stylistykę zbliżone do iPhone’a, a podobny laptop czy komputer stacjonarny kupimy za 1/3 ceny Maca. Oprogramowanie też poszło do przodu, Android dziś jest praktycznym, wygodnym i estetycznym systemem. Windows także zdaje się odrabiać lekcję z estetyki, funkcjonalności i przyjazności użytkownikowi.

Specyficzne myślenie o sukcesie, jakie dziś króluje w Apple, czasem odbija się potężną czkawką. Tak było i w tym roku. Otóż „sukces” w postaci wykiwania Qualcomma na ich własnych układach, podpowiedzenie Intelowi, jak mają one wyglądać i przeniesienie całej produkcji modemów iPhone’ów do firmy, która potrafiła jedynie odtworzyć układy 4G, było brawurowo rozegraną komedią. Czemu zatem sukces? W końcu udało się zaoszczędzić kilka dolarów na produkcji jednej sztuki. Często w komentarzach czytam niepochlebne wypowiedzi o obecnym CEO Apple i bawi mnie jego ksywa „księgowy”. Coś ewidentnie jest na rzeczy. Po pierwsze, doraźna oszczędność wyraźnie przesłoniła Cookowi perspektywę sieci 5G, którą Qualcomm wdroży w przyszłym roku. Oczywiście na złość Apple zrobi to z całą paletą androidowych flagowców naraz. Po drugie, bardziej bolesne, w dniu pisania tego artykułu Qualcomm jest o krok od rzeczywistego zablokowania sprzedaży wszystkich iPhone’ów w całych Chinach. Gdyby ten scenariusz się sprawdził, choćby na kilka dni czy tygodni (najważniejszych, bo przedświątecznych), straty finansowe i wizerunkowe byłyby niewyobrażalne.

Tytułem zakończenia, to był kolejny rok, w którym cała energia firmy skupiła się na zachowawczym działaniu, mającym utrzymać sprzedaż i choć trochę poprawić wyniki. Rok 2018 był kolejnym z ery „po Jobsie”. Czas ten okres podsumować i zakończyć. Bilans i tak byłby na plus, Apple utrzymało sprzedaż, renomę i przywiązanie swojej społeczności. Nadszedł czas na poważny krok naprzód. Nie wiem, czy będą to samochody, AR, platforma VOD czy cokolwiek innego. Czas na mocny, wyrazisty i pewny ruch. Czas, by tęczowe niegdyś jabłko znów nabrało kolorów.

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 5/2018

Pobierz MyApple Magazyn nr 5/2018